powrót

Wspomnienie o dr Zbigniewie Cechnickim - lekarzu z Konstancina

Krzysztof Cechnicki

Z pewnym wzruszeniem przychodzi mi wspominać mojego ojca, Zbigniewa Cechnickiego. To już ponad pięć lat od Jego śmierci. Wtedy, 26 kwietnia 2009 roku żegnał go olbrzymi tłum ludzi. Najbliżsi, przyjaciele, znajomi, pacjenci. Ludzi było tak dużo, że nie mieścili się w klarysewkim kościółku, a policja zmuszona była zamknąć na długi czas główną drogę do Warszawy, aby konwój żałobników mógł wyjechać w ostatnią drogę Ojca na powsiński cmentarz. Dzisiaj chciałbym opowiedzieć o tym, jaki pozostał w moim sercu.


Zbigniew i Krzysztof Cechniccy, 2007 r.. Zdjęcie ze zbiorów Krzysztofa Cechnickiego

Lekarz i jego dom
Urodził się w 1927 roku w Jeziornie Fabrycznej – dla wielu nas, z Konstancina, po prostu Fabryce. Jego ojciec, a mój dziadek, był szoferem w Mirkowskiej Fabryce Papieru. Dla Ojca Konstancin pozostał na całe życie Jego miejscem na ziemi.

Rodzina przetrwała wojnę w komplecie. Ojciec - na tajnych kompletach warszawskiego Rejtana. Potem były studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i przymusowe ćwiczenia w wojsku. Wezwany na dwa miesiące, opuścił wojsko dopiero po kilku latach, po 1956 roku. Po tym epizodzie pozostał mu stopień majora i okresowe wezwania na ćwiczenia. Był co rok, co dwa lata, przez miesiąc na poligonie Komendantem Jednostki do Spraw Zwalczania Zakażeń Szczególnie Niebezpiecznych i Nieznanych. W kompanii, którą dowodził sami profesorowie medycyny. Bardzo cieszyli się, że póki co jeszcze nie wiedzą co będą zwalczać.

Ojciec był lekarzem przez 56 lat. Jak sam mówi we wspomnieniach absolwentów Wydziału Lekarskiego UJ wysłuchał w tym czasie ponad 400 000 serc. Wygląda na to, że wielu był w stanie pomóc. Przez lata robił to kierując Przychodnią Przyfabryczną w Mirkowie, pracując w Klinice Pediatrii Akademii Medycznej w Warszawie przy ulicy Litewskiej, opiekując się przez 25 lat dziećmi w Żłobku Tygodniowym i Przedszkolu w fabryce a także będąc lekarzem szkolnym w konstancińskich szkołach.
Bardzo wielu pacjentów wybierało jego gabinet prywatny przy ulicy Mirkowskiej. Nam dzieciom pozostało po tym wspomnienie wiecznej obecności pacjentów czekających na ojca – latem, w ogrodzie i zimą, gdzieś, w niezbyt wielkim wtedy domku. I oczywiście wspomnienie wyjazdów ojca do chorych, do ich domów. Jeździł po terenie całej gminy bez względu na godzinę i pogodę. To ostatnie o tyle nie było bez znaczenia, że były lata, kiedy do pacjentów wyruszał motorowerkiem.

Biedni i bogaci
Konstancin, zawsze, również w tamtych komunistycznych czasach był bardzo bogatą podwarszawską gminą. Niestety nie każda jego część. Nie tylko słynna „Argentyna” zawsze budziła uzasadniony respekt, szczególnie po zmroku.

Ojciec miał żelazną zasadę. Zawsze leczył bezinteresownie i bezpłatnie starców, nauczycieli i pracowników służby zdrowia, niezależnie od tego, czy byli profesorami czy sprzątaczkami. Tak naprawdę bezpłatnie leczył też wszystkich innych, którzy tego potrzebowali. A wielu jeszcze dodatkowo wspierał kupując lub organizując wyżywienie, opiekę nad dziećmi, pomagając poprawić relacje w rodzinach. Również wszystkich konstancińskich żulów i chacharów. Oni to cenili na swój sposób. Na początku lat dziewięćdziesiątych do większości domów w naszej okolicy włamywano się z mniejszą lub większą regularnością. Do nas nigdy, mimo, że brama była przez cały dzień otwarta na oścież.

Ojciec leczył często całe rodziny, dziadków, rodziców i dzieci. Domowa kartoteka pacjentów była imponująca. Ale nie tylko leczył. Jak trzeba było - umieszczał w szpitalach, wykorzystując wszystkie prywatne kontakty. Do tych szpitali odwoził pacjentów swoim samochodem, doglądał czy mają właściwą opiekę, sprawdzając jak postępuje leczenie. Doradzał też we wszystkich trudnych sprawach - rodzinnych konfliktach, pełnych złych emocji sporach, zabezpieczaniu dzieci w przypadku ciężkiej, nieuleczalnej choroby.

Nasze tereny były wtedy o wiele bardziej rolnicze niż dzisiaj. A w sklepach często zupełne pustki. U nas w domu zawsze znalazły się jabłka („niepryskane” panie Doktorze) od państwa S. Tradycyjna kura czy gęś zamiast honorarium nie była rzadkością. Absolutnym rodzinnym hitem pozostanie jednak mały prosiaczek, Franek. Ojciec dostał go chyba w październiku, od któregoś z wiejskich pacjentów. Radość była pełna, w tych naprawdę dość podłych czasach prosiaczek Franek stwarzał realną szansę zobaczenia na święta szynki z bliższej odległości. Prosiaczek Franek zamieszkał w komórce w ogrodzie. Karmiony przez wszystkich intensywnie, przybywał na wadze tak jak trzeba. Ale im bliżej świąt, wszystkim w domu rzedły miny i nikt już tak bardzo nie cieszył się na święta. Powód był oczywisty – wszyscy polubili Franka i uświadamiali sobie coraz wyraźniej, że nasza świąteczna radość będzie dla Franka tragiczna. Tydzień przed świętami odetchnęliśmy z ulgą. Ktoś zostawił niedomknięte drzwi chlewika. Franek wybrał wolność i uciekł. Pewnie skończył tak jak inne prosiaki, ale przynajmniej nie na naszym stole…

Człowiek z Konstancina
Mój Tata był człowiekiem z Konstancina. Znali go wszyscy, a on znał głęboko wszystkich. W czasach, kiedy ulica Mirkowska była bardziej niż wąską, wybrukowaną kocimi łbami drogą, a ścieżek rowerowych i chodników nie było jeszcze w planach, kiedy jechałem z Ojcem samochodem z reguły zatrzymywał się przy prawie każdym przechodniu: Jak córka? Co z matką? Udało się zdobyć cement na budowę? Obiecał pan wyleczyć zęby i co? To były bardzo bliskie relacje.

On był nie tylko lekarzem. To miejsce, w którym żył, było dla niego niezwykle ważne. A intensywne zaangażowanie społeczne było częścią jego codziennej pracy. W czasach komunistycznych został radnym Miejskiej Rady Narodowej. Był bezpartyjny – tacy nie rzadko zostawali wtedy radnymi, nawet na tym niskim szczeblu. I jako radny Konstancina walczył o prawa ludzi. To miało oczywiste konsekwencje. W następnych wyborach nie został już umieszony na liście kandydatów.

Swoje zaangażowanie w Konstancin, wielką wiedzę o nim i żyjących tu ludziach opisał w eseju „Z lotu ptaka”. Ojciec nie był historykiem, ale uwielbiał opowiadać „historie”, zbierać fakty, czasami uzupełniać bardzo samodzielnie szczegóły. Ale „Z lotu ptaka” to dla wszystkich interesujących się historią Konstancina niezwykle ciekawy dokument pełen dużej Historii i małych drobnych historyjek, olbrzymiej ilości przyczynkarskich szczegółów i szczególików od czasów Witolda hr. Skórzewskiego, który pod koniec XIX wieku wymyślił i stworzył Konstancin nazywając go tak na cześć matki, poprzez jednego z najważniejszych ludzi w historii Mirkowa, Edwarda Szeligii Natansona, twórcy sukcesów papierni, ale jednocześnie człowieka niezwykle wrażliwego społecznie. To on zbudował wszystkie ceglane budynki w Fabryce, szkołę, żłobek, budynki dla pracowników z podłączonym prądem i czystą wodą. A dla wszystkich była też łaźnia, pralnia i magiel. „Z lotu ptaka” dowiemy się też dokładnie ile można było w fabryce zarabiać, ile kosztował bilet do kina, a ile bilet kolejki WKD.

Efektem historycznych pasji Ojca było również opisanie losów Żydów z Jeziorny. Przed wojną żyło ich tu 455, co czwarty mieszkaniec. Prawie wszyscy zostali zlikwidowani przez Niemców w 1942 roku. Tylko dziesięciu ocalało. Tata opisał losy kilkunastu rodzin i udokumentował bezgraniczne poświęcenie Polaków, którzy ich ratowali w tym dwójki naszych mieszkańców odznaczonych jako „Sprawiedliwy wśród narodów świata” przez Instytut w Yad Vashem.

Konstancin wyróżnił Ojca za całokształt działalności niezwykle cennym tytułem Honorowego Obywatela Konstancina.

Po prostu ojciec
Jeśli ktoś jest lekarzem z krwi i kości, a na dodatek ma silne pasje społeczne, to najbliższa rodzina może mieć nieco trudniej. Z jednej strony to było oczywistością, że Ojciec wstawał w środku nocy, aby pojechać do pacjenta. Ciężko chory pacjent, który nieoczekiwanie pojawiał się w domu potrafił zniszczyć od dawna powzięte plany wyjścia do kina czy teatru. Jednak ten czas, który my dzieci mieliśmy razem z nim był niesamowity. Ojciec - głęboki, mądry, albo po prostu zabawny, był bardzo zaangażowany w życie mojej szkoły - liceum w Wilanowie. Przyjeżdżał tam co miesiąc prezentując uczniom swoich przyjaciół i ich różne zawody. Moi koledzy go uwielbiali i trudno było sobie wyobrazić wycieczki klasowe bez jego udziału.

Był dla nas zawsze, kiedy go potrzebowaliśmy. Słuchał, doradzał, cieszył się naszymi sukcesami i bardzo mocno wspierał we wszystkich problemach. Nawet nie zauważyłem kiedy, powoli zaczął przesuwać na nas ciężar decyzji i odpowiedzialności. Dał mi mądrze dojrzeć i dorosnąć.

Rodzina na wschodzie
„Jestem szczęśliwy. Jest za dobrze” – lubił mówić Tata. Albo kiedy indziej: „Mam za dużo – za dobrze”. Tym za dużo lubił się dzielić. Kiedy w Europie po 1956 nastała odwilż, zdecydował się pojechać do Nowosybirska, gdzie mieszkała wywieziona ze wschodniej Polski (dzisiejszej Ukrainy) znaczna część rodziny. A przynajmniej ta część, której udało się przeżyć stalinowski terror i sowieckie łagry. To nie była wtedy łatwa wyprawa – pociągiem w jedną stronę blisko dziesięć dni. Ten wyjazd zaowocował trwającymi do dzisiaj intensywnymi kontaktami, a jego swoistym ukoronowanie była wiele lat później wyprawa z obydwoma synami i wnukiem (w 2005 roku) do dawnej rodzinnej wsi na dzisiejszej Ukrainie, do Zapadyniec w pobliżu Chmielnicka. Z podróży tej zostało spisane przez Ojca urocze wspomnienie „Spełnione marzenia”, którego tekst znajdziecie Państwo na naszej stronie www.cechnicki.com.

Ojca prywatna pomoc dla rosyjskich Cechnickich była gigantyczna. W ciągu lat to setki paczek z lekarstwami, odzieżą i innymi najbardziej potrzebnymi rzeczami. A również kilkadziesiąt wizyt rodziny w Polsce.

Przygoda z genealogią
W zasadzie nie wiadomo jak to się zaczęło. Być może było to następstwem podróży na Syberię i tragicznych losów tej części rodziny, która mieszkała przed wojną na wschodzie. Faktem jest, że od 1970 roku zaczął opisywać losy Cechnickich i był w tym niezwykle konsekwentny aż do śmierci. Opisał jedenaście pokoleń i ponad 1100 osób. Zbierał oryginalne dokumenty, metryki urodzenia, zapisy w księgach metrykalnych, testamenty, dokumenty podatkowe, listy przewozowe towarzystw transportujących emigrantów do Ameryki. Z wszystkimi żyjącymi utrzymywał bardzo regularne kontakty. Dopytywał o zdjęcia własne i nie żyjących już krewnych. Wspierał bardziej potrzebujących. Wielokrotnie poprawiał swoje dzieło. Genealogia rozpoczyna się w 1593 roku informacjami o Macieju Polakowskim Golimuncie Cechnickim. Od początku XIX wieku udało się uzyskać dość precyzyjne i kompletne informacje o zdecydowanej większości rodziny.

To była w ostatnich latach wielka pasja Ojca – w ostatnich latach życia poświęcał wiele czasu na misterne dopasowywanie faktów, gromadzenie brakujących elementów łamigłówki. Powstało dość rzadkie w Polsce dzieło, w Polsce, gdzie z racji na olbrzymie zawieruchy wojenne, utracone dokumenty, olbrzymie migracje ludności, wielu ludzi nie wie czym zajmowali się ich pradziadkowie.

Być poetą
To wspomnienie byłoby niekompletne, gdyby nie przypomnienie jeszcze jednej pasji Ojca. Takiej trochę mniej poważnej, troszkę żartobliwej, ale też pełnej ciepła. Otóż do rodzinnej tradycji świątecznej przez wiele lat należało, że Tata przebierał się za świętego Mikołaja. Mikołaj nie tylko przynosił prezenty, ale również krótsze lub dłuższe wiersze dla każdego. Jedne komentowały codzienność, inne ustami świętego wypowiadały pochwały lub delikatną naganę. Te wiersze „świętego Mikołaja” zebrały się po latach w spory tomik, który ukazał się drukiem w 2007 roku. Dlatego pozwolę sobie zakończyć tę garść wspomnień, wierszem, który szczególnie lubię.


Zbigniew Cechnicki. Rys. ze zbiorów Krzysztofa Cechnickiego

F R I K O

Smutny, zabawny i żałosny Friko
Clown tragiczny i kochany
Jak ktoś, znany mnie już dawniej
blisko i dobrze

Nie wiem dlaczego
śmiech szczelnie wypełnionej widowni
gorzką zadumę we mnie budzi
nie dlatego
że nie wierzę w ludzi
nie
ale cyrk wyje
dzieci roześmiane i zachwycone,
miałam wrażenie,
że Friko tragiczniej smutny,
niż zawsze
spojrzał w moją stronę, jakby szukał przed śmiechem schronienia.

Ja niewidocznie skinęłam mu
jakby od niechcenia
podjęłam dialog z samotnym w tłumie,
którego
za maską błazna
na pewno niewielu rozumie.

Nagle stało się coś
śmiech widowni jakby zawisł pod kopułą
spojrzałam w dół
jak czarną stułą
bufiastymi rękawami przykrytego
wynosili go czterej młodzi
nieoczekiwanie cichego…
Cyrk zamarł na chwilę.

Jutro już nie będzie Friko bawił dzieci w cyrku.

...

Dziękuję serdecznie Konstancińskiemu Domowi Kultury, w szczególności pani Hannie Kaniastej za zorganizowanie spotkania o „Lekarzach Konstancina”.
Konstancin, 27 września 2014

Krzysztof Cechnicki

 

Teksty Zbigniewa Cechnickiego dostępne w Internecie:

1. „Z lotu ptaka” opublikowane na stronie Wirtualne Muzeum Konstancina (http://www.muzeumkonstancina.pl/1154_z_lotu_ptaka)

2. Wspomnienie o Żydach z Jeziorny, opracowane na apel prof. Tomasza Strzembosza i Komitetu upamiętniającego zasługi Polaków ratujących podczas okupacji Żydów opublikowane na stronie Wirtualny Sztetl: http://www.sztetl.org.pl/ru/article/konstancin-jeziorna/16,-/24300,zydzi-z-konstancina-jeziorny-we-wspomnieniach-zbigniewa-cechnickiego/?print=1 .

3.„Spełnione marzenia”, relacja z podróży do ukraińskich korzeni opublikowane na stronie Cechnicki: http://www.cechnicki.com/AECBBD84-49C4-4AD0-802B-63BD845D7AA6.html).